Czas… awarii?

elektronika_zlom_web

Czy zauważyli Państwo, iż trwałość współczesnego sprzętu RTV, AGD, o komputerach nie wspominając, zmieniła się w ciągu ostatnich lat na… niekorzyść? Wiem, w wielu przypadkach trudno to zauważyć, postęp – zwłaszcza w dziedzinie informatyki – wymusza szybkie i częste „aktualizowanie” posiadanego sprzętu, czy też pewnych jego komponentów odpowiedzialnych za wydajność i wygodę użytkowania. To w zasadzie normalne. Ale czy słyszeli Państwo o dyrektywie RoHS?

Abstrahując od rzeczonej dyrektywy, wrócę do awarii sprzętu. I uprzedzając pytania wielu spośród Państwa, a jednocześnie – udzielając odpowiedzi tym, którzy wprost pytają: „Co się dzieje”, „Czy Pan jeszcze żyje, czy działa w innej branży?”, „Czekam na nowe wydanie i jestem zniecierpliwiony”, opowiem o „syndromie ruskiego telewizora”. Niektórzy spośród Państwa pamiętają zapewne sposoby radzenia sobie z opornym sprzętem odbiorczym i skuteczne metody poprawy jakości odbieranego programu. Gdy przez ekran z denerwującą regularnością przesuwały się migoczące poziome pasy, gdy w tle postaci widoczne były ich „duchy”, bądź gdy odbiór programu zakłócała „kaszka”, wystarczyło… odpowiednio walnąć w obudowę telewizora. Towarzyszył temu głuchy huk i brzęczenie (tłuczonych lamp? uszkodzonych przekaźników? pękających oporników i tranzystorów?) dochodzące z wnętrza aparatu. I najczęściej dalszy scenariusz wydarzeń przebiegał wg dwóch schematów: obraz się poprawiał, przynajmniej na jakiś czas i można było oglądać program (pomijając sens takiej czynności); lub też obraz znikał definitywnie, czasem przy akompaniamencie efektownych trzasków, niekiedy dymu i płomieni (kolorowe „Rubiny”). Nasz TV (niestety, mamy takie coś) swoimi gabarytami przypomina właśnie takie historyczne sprzęty, ale miał już okazję stać w sklepie na półce obok „plazm”, także opisywane wcześniej metody postępowania nie były jak do tej pory konieczne. Co nie znaczy, że nie ma narowów np. w postaci wyłączania się w najmniej odpowiednim momencie.

Do czego jednak zmierzam: otóż jakiś czas temu moi młodsi, korzystając z komputera, wpatrywali się w bajkę odtwarzaną z płyty. Gdy w pewnym momencie animowany film zaczął się zacinać (porysowana płyta), najpierw wezwali pomocy rozmawiającego w tym czasie przez telefon ojca, a gdy pomoc nie nadeszła… postanowili rozwiązać problem. Jak? Zapewne już się Państwo domyślacie. Dość powiedzieć, że matryca tego nie wytrzymała. Niestety, nie tylko matryca.
Zacząłem się zastanawiać nad tym, czy… nie mając wzorów takiego postępowania, nie obudził się w nich jakiś przekazany genetycznie schemat działania: zacięło się – walnąć. Zły odbiór – walnąć. Syndrom „ruskiego telewizora” właśnie. Czy to jakiś archetyp, jeśli chodzi o zachowania młodych mężczyzn? Niewykluczone, że tak. „Nic na siłę – trzeba tylko wziąć większy młotek…”.

Dość powiedzieć, że awaria sprzętu to czasem znakomita okazja, by: uporządkować priorytety, odpocząć, „naładować akumulator” przed przygotowywaniem kolejnych e-wydań i wreszcie… poświęcić czas na działania, które zapewnią środki potrzebne do przygotowywania owych kolejnych, tak przez Państwa wyczekiwanych – co bardzo cieszy – wydań.
Wygląda na to, że wszystko to kolejny raz udało się osiągnąć i „odświeżanie” blogowej zawartości wróci do okresu poprzedzającego minione Święta. Chociaż e-wydanie dostępne będzie dopiero po moim powrocie z obecnej delegacji, co oznacza, że możliwe terminy to przyszły tydzień, lub – w przypadku awarii któregoś z samolotów – czas zupełnie nieokreślony… Bądźmy jednak optymistami i załóżmy, że żadne wydarzenia, ani związane z „syndromem RT” (ruskiego telewizora), ani z dyrektywą RoH5 nie zakłócą już blogowej działalności.

Dyrektywa unijna RoH5 dotyczy… użycia materiałów uznanych za szkodliwe, a konkretnie – zabrania stosowania niektórych substancji, m.in. ołowiu. Dobrze, że producenci śrutu za specjalnie dyrektywą się nie przejmują i produkcję przenoszą do Chin. Będę miał czym strzelać. Tam chyba dyrektywą także nikt się nie przejmuje. W konsekwencji może to doprowadzić do przewartościowania powszechnej opinii o chińskich wyrobach, jako tandetnych. Jest szansa, że sprzęt elektroniczny (nie tylko śrut) tam produkowany, ołowiu pozbawiony nie będzie. Nie będzie zatem podatny na tzw. „zarazę cynową”. Luty bezołowiowe, stosowane coraz powszechniej, okazują się bowiem nietrwałe, szczególnie jeśli poddawane są zmianom temperatur i wstrząsom (dyski twarde i monitory, szczególnie te… uderzane :), ale także… elektronika samochodowa, o lotniczej nie wspominając). Cytując za popularnym czasopismem motoryzacyjnym*, „proekologiczne” przepisy sprawiły, że na wysypiskach ląduje coraz młodszy sprzęt. Vide przefotografowane zdjęcie zamieszczone obok (skan wykonany aparatem). Pocieszające jedynie jest to, iż podobno w urządzeniach medycznych i tych, które mają wpływ na bezpieczeństwo, nadal używana jest stara, dobra cyna lutownicza. Składająca się w dużej mierze z ołowiu…
Czy z tą „bezołowiową” ekologią nie jest przypadkiem tak, jak z samochodami napędzanymi silnikami elektrycznymi? Do tematu wrócę niebawem. A na razie – aktualizację blogu przenoszę – w związku z trwającą od wczoraj konferencją SolidWorks World 2011 – na potraktowane ostatnio po macoszemu (brak aktywnej licencji SW) strony Swblog.pl… Zachęcam do odwiedzin, także osoby pracujące na co dzień i związane z innymi systemami.

I dziękuję za rosnące zainteresowanie CADblogiem i jego „przyległościami” 🙂

Pozdrawiam serdecznie
Maciej Stanisławski
San Antonio, 24.01.2011 r., godz: 5:40 czasu lokalnego

fragment tytułowej fot.: Kaleidoscope, nr 01/2011, s.56

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*